Cześć, nazywam się Jan Jęcz, a to jest źródło: internet — newsletter o wyprawach w górę rzeki treści.
Jeśli jesteś tu tylko po to, żeby zostawić subskrypcję, możesz zrobić to poniżej — jest darmowa i gwarantuje, że kolejne wpisy trafią do ciebie, gdy tylko je opublikuję. Jeśli chcesz najpierw przekonać się, o co tutaj chodzi, to następna okazja czeka na końcu tekstu.
Czekałem z tym projektem ponad rok. Rozmyślałem nad nazwą, ideą i argumentami, które pomogą w momentach zwątpienia w sens tego wszystkiego.
Pewnie zastanawiałbym się nad tym jeszcze długo, gdyby nie Elon Musk. Twórcy motywacyjnych obrazków mieli rację, ten człowiek inspiruje do działania. Gdy złapał za ster Twittera, by momentalnie obrać kurs na rafy, przypomniałem sobie ostrzeżenie drugiego najwybitniejszego poznańskiego poety: „Kto ci powiedział, że wolno ci się przyzwyczajać?”. A ja się zasiedziałem w wygodnym gniazdku, które uwiłem na ptasim portalu.
Ćwierkanie dawało mi, poza internetowym zatruciem mózgu, liczne korzyści. Od zaproszeń do mediów, które co popularniejsze z moich tweetów traktowały jak świadectwo kompetencji, przez znajomości z ludźmi, z którymi poza siecią bym się nie przeciął, po większe poczucie panowania nad językiem, ćwiczone przez rygor limitu 280 znaków i brak możliwości edycji. Na Twitterze, jak na portal społecznościowy przystało, poznawałem ludzi, a oni poznawali mnie. Ale równie ważne było dla mnie poznawanie samego siebie poprzez pisanie.
U Howarda Beckera wyczytałem niedawno, że „pisanie jest formą myślenia”. To chyba nieoczywista teza. Popularna metafora przelewania myśli — na papier, ekran — sugeruje, że najpierw coś wymyślamy, a później werbalizujemy. Tymczasem te dwa procesy dzieją się często równolegle. Dobrze oddaje to cytat, na który natrafiłem niedawno dzięki Łukaszowi Najderowi: „Pisanie (…) skutecznie wydobywa i wydala z organizmu ludzkiego nabrzmiałą i zatruwającą energię mózgową”. Nie tylko pozwala uwolnić myśli, ale pomaga w ogóle do nich dotrzeć. Wypuszczenie przez okno przeglądarki brzęczącej natrętnie w głowie gry słów tudzież zszywanie chaotycznych refleksji w „WĄTEK 🧵 1/20” przynosiło mi ulgę.
Twitterowa aktywność była jednak tylko odskocznią od pracy akademickiej i działalności publicystycznej. W ciągu ostatniego roku publikowałem w OKO.press, Miesięczniku Znak, Krytyce Politycznej i Przeglądzie Kulturoznawczym. Łącznie ponad 170 tysięcy znaków esejów, analiz. Wziąwszy pod uwagę, że przez studia i pracę na pisanie zostawały mi głównie noce i weekendy, jestem całkiem zadowolony z tego wyniku. Ale jednocześnie wiem, że jeśli chcę się rozwijać — myśleć-pisać jaśniej, ciekawiej, szybciej —, to potrzebuję intensywniejszych ćwiczeń. Ten newsletter ma mi w nich pomóc.
Jak przekonują niektórzy nawróceni na dłuższą formę twitterowicze, skondensowanie złożonego problemu do 280 znaków może dawać złudne poczucie spełnienia, trafienia w przysłowiowy punkt. Jedno z praw polskiego internetu głosi, że jeśli Leszek Balcerowicz komentuje twoją myśl słowem „celne”, to zapewne mijasz się z sednem problemu. Hot tejki są zwykle zimne w środku i niejadalne, a wątkopisarze kończą je z poczucia wyczerpania sił a nie tematu.
O Twitterze jako cmentarzysku niezłych pomysłów pisali ostatnio niezależnie od siebie dwaj spośród moich substackowych faworytów.
„(…) something that has become very clear to me over the last year is that Twitter isn’t just a waste of time, it’s where good ideas go to die. If I were still on Twitter, many of the most popular posts I’ve written this year would have ended up as an uncompensated, half-thought-through tweet or three -- questions or glib observations fizzling out somewhere in the feed. Instead they became three-quarters-of-the-way-thought-through 1600-word newsletter columns with jokes decent enough to entice new subscribers” — pisał Max Read.
Wtórował mu Dave Karpf:
„The downside of public-thinking-via-tweet is the impermanence and informality of the whole endeavor. This was true even before Elon started wrecking the site. Twitter threads are a nice place to jumpstart your thinking. They’re the wrong place to end. And it began to stunt my writing. I got worse at the things I’m naturally bad at, and leaned too heavily on the bits that come easily to me”.
W badaniach aktywności społecznej istnieje pogląd, że tradycyjne, wymagające wysiłku sposoby angażowania się wypierane są przez nowe, cyfrowe i łatwiejsze do wykonania. Tę będącą sednem krytyki slacktywizmu teorię określa się mianem „hipotezy substytucji”. Niegdyś popularna, dziś jest raczej odrzucana.
„Hipoteza Substacktucji” pozostaje jednak niezbadana. A ja mam przeczucie, że jest w niej ziarno prawdy. Na tyle cenne, że gotów jestem na eksperyment. Chcę ograniczyć ćwierkanie do niezbędnego — dla dobra własnego i spragnionej moich żartów ludzkości — minimum, by oddać się regularnemu pisaniu tekstów trochę dłuższych, bez zlecenia, za to wolnych od formalno-tematycznych ograniczeń.
O czym będę pisać?
O cyfrowych praktykach i fenomenach sieciowej kultury, nie ulegając bieżączce ani najprostszym wytłumaczeniom.
O podróżach do ich źródeł — niekoniecznie udanych. Podróżach przez online i offline jednocześnie, bo to podział sztuczny jak granice między epokami czy nurtami libertarianizmu.
O meandrach, anegdotach i gąszczach detali, które każda rozsądna redaktorka wycięłaby jednym ruchem maczety.
O shitpostingu, o kulturowej obcości surfowania po internecie, o wynikach post mortem NFT, o „reagowaniu na” jako praktyce społecznej.
O tym wszystkim, o czym pisałem przez ostatnie lata (KMWTW, pozdro dla prawdziwych).
Na tę chwilę to tyle. Osoby przekonane, że chcą tu wrócić zachęcam do zostawienia mi maila. To nic nie kosztuje, jest bezpieczne, a dzięki temu nowe teksty dostaniecie prosto na skrzynkę w momencie premiery. Z kolei osoby wciąż powątpiewające, czy to ma sens (ja i mój syndrom oszusta rozumiemy was doskonale!) zachęcam do powrotu za tydzień, dwa czy pięć. Może do tego czasu Elon Musk nie zacznie rujnować także tej platformy, a ja przywitam was efektami newsletterowego eksperymentu.